Hubert Paruzel urodził się 31 października 1919 roku w niemieckich Piekarach. Jego rodzice mieszkali w budynku naprzeciw wejścia do cmentarza. Ojciec był kolejarzem - nastawniczym 1 klasy (podczas wojny pojechał z transportem kolejowym do ZSRR, gdzie złapali go Sowieci i trafił do Szepietówki - udało mu się jednakże stamtąd powrócić). Hubert wychował się już w polskich Piekarach, gdzie chodził do szkoły. Dokonał wyboru zawodu i został absolwentem Technikum Rolniczego. Swoją praktykę rolniczą odbył w majątku w Krzyżanowicach, a potem pracował w majątku w Zorszynie - Jaćmież w okolicach Rzeszowa (majątek był własnością inżyniera Czartkowskiego, którego rodzina była spokrewniona ze św. Andrzejem Bobolą). Jako młody chłopak angażował się w działalność harcerską i patriotyczną.

<!--break-->

Wojenne losy młodego Huberta

Gdy wybuchła wojna, Hubert miał niecałe 20 lat. Jeszcze w 1939 roku został ostrzeżony przez mieszkającą w Piekarach Niemkę (pamięta, że miała na imię Elizabeth), że czeka go wywózka do obozu koncentracyjnego (za aktywną działalność w polskim harcerstwie). Hubert musiał uciekać. Aby zniknąć z oczu zgłosił się razem ze swoją siostrą do pracy w Niemczech. Udało im się wyjechać, ale niestety zostali rozdzieleni w Dreźnie. Hubert trafił do Riperhausen w Saksonii. Praca tam była tak ciężka, że ze swoim kolegą, też pochodzącym z Piekar, zdecydowali się na ucieczkę, która miała miejsce 24 grudnia 1939 roku. Obydwaj dotarli na stację kolejową i udało im się dojechać pociągiem do samego Bytomia. W międzyczasie jego rodzicom nadano trzecią kategorię Volkslisty. Tak Niemcy postępowali z wieloma śląskimi rodzinami.
Po powrocie do Piekar Śląskich Hubert znalazł sobie pracę, którą załatwił mu niejaki Pudlik. W latach 1940 -1941 pomagał przy wznoszeniu budynków mieszkalnych w Bytomiu przy ulicy Krakowskiej. Stamtąd jednakże, ze względu na rolnicze wykształcenie, został zabrany do majątku do Grójca. Potem przerzucono go do Strzyżowic, gdzie znajdowały się doświadczalne plantacje roślin. Z tego okresu swojego życia pamięta sceny, kiedy przez pola od strony Bytomia, Zabrza i Gliwic uciekali sowieccy jeńcy (pracowało ich w śląskich kopalniach i hutach wielu). W 1942 roku zawarł związek małżeński i zamieszkał w Świerklańcu, gdzie zresztą mieszka do dzisiaj.
Wszystko się zmieniło, kiedy to 23 lipca 1943 roku został powołany do Wehrmachtu. Był to okres, kiedy armia niemiecka zaczęła ponosić klęski na froncie wschodnim. Najpierw skierowano go do Bielska, gdzie formowano i ćwiczono jednostkę, a potem przerzucono do Francji. Dzięki kolejnym przenosinom jego jednostki zwiedził mnóstwo miejsc, mianowicie Lyon, Tijon, Bordeaux, Marsylię, Saint Tropez, Castel Sarasin, La Napoule, Monaco, Monte Carlo, Genuę. W tym czasie dość często jednostki niemieckie kierowano do Francji, gdzie panował spokój, a żołnierze mieli czas na doszlifowanie swoich umiejętności. W końcu przerzucono ich z powrotem do Marsylii. Z południa Francji pamięta zadziwiającą historię, kiedy stojąc na przybrzeżnej skale został zaatakowany przez wielką ośmiornicę. Sielanka w środku wojny nie trwała długo. Z południowej Francji statkami przerzucono ich do Estonii, potem koleją w rejon Pskowa i dalej samochodami do Jeziora Pejpus. Był styczeń 1944 roku. Na tym obszarze swoje ciężkie boje z Sowietami toczyły jednostki niemieckie Wehrmachtu (oraz ich fińscy, estońscy, a także i hiszpańscy sojusznicy zgrupowani w jednostkach Waffen SS), które wycofywały się spod Leningradu. Trwająca wiele miesięcy blokada tego miasta została rozerwana i jednostki niemieckie wycofywały się na zachód.
W jego kompanii było 27 ludzi, w tym tylko trzech Niemców. Nikt nie zwracał uwagi na to, czy ktoś jest Niemcem, czy też Ślązakiem, gdyż łączyło ich jedno. Wszyscy byli młodzi i bardzo chcieli przeżyć. "Matką" kompanii był niejaki Goly z Kluczborka, z którym związany jest pewien śmieszny incydent. Otóż Goly sprawdzał pomieszczenia, w których kwaterowali pod względem ich czystości, a znany był ze swojej pedantyczności i czasami złośliwości. Na stole w pomieszczeniu, gdzie przebywała kompania Huberta stał wazon z papierowymi kwiatami i sprzątając całe pomieszczenie tylko z nich żołnierze zapomnieli ściągnąć kurz, gdyż reszta lśniła nienaganną czystością. Goly dmuchnął jednak w wazon i gdy uniósł się tuman kurzu, zaczął wrzeszczeć pytając się, co to ma znaczyć. Hubert spokojnie odpowiedział, że to nie kurz, tylko pyłek kwiatowy, co wywołało uśmiech na twarzy Golyego i rozładowało napiętą sytuację.

O włos od śmierci

Okres, kiedy zostali skierowani do walk z Sowietami, wspomina bardzo ciężko. Ze słonecznej i spokojnej Francji zostali rzuceni w sam środek straszliwej wojny, prowadzonej w ekstremalnych warunkach. Walczyli w rejonie Jeziora Pajpus w Estonii. Pamięta swój i kolegów strach podczas walki oraz to, że walcząc nieustannie dzień za dniem całkowicie zatracili poczucie czasu. Walka towarzyszyła im każdego dnia, każdej godziny bez względu na porę dnia. Pewnego razu, podczas kolejnej potyczki z Sowietami Hubert został ciężko ranny (dostał postrzał w rękę, kiedy niósł karabin maszynowy MG 42 - ciężar karabinu wykrzywił mu rękę). Trafił do szpitala w Rydze, gdzie o mały włos nie stracił przestrzelonej ręki. W warunkach polowych chciano mu ją dla świętego spokoju amputować, ale jakimś cudem udało się tego uniknąć. Potem ewakuowano go statkiem (jak się później okazało, był to ostatni transport uciekinierów z Rygi - po nim nie wrócił już nikt) do Gdańska. Rejs przebiegł spokojnie, choć w tym czasie na Bałtyku szalały sowieckie łodzie podwodne i wiele jemu podobnych transportów nigdy nie dotarło do portów przeznaczenia. Tak też, mimo ciężkich przeżyć, szczęście go nie opuszczało. Razem z nim na statku płynął mężczyzna z Chorzowa, który niestety stracił w Estonii rękę. Z Gdańska pociągiem przewieziono go przez Poznań i Berlin do Bawarii, a stamtąd na czeską stronę. Trafił do szpitala wojskowego w Ołomuńcu. Potem wysłano go na dalsze leczenie do Waldsassen, gdzie zastał go koniec wojny. Wpadł w ręce Amerykanów, a że był Polakiem zajął się nim Tischenreut  - jedna z komórek UNRRA.

Powrót do domu

W chwili zakończenia wojny Hubert Paruzel znajdował się w amerykańskim obozie dla jeńców niemieckich polskiego pochodzenia. Nie mógł jeszcze wrócić do Ojczyzny, ale kiedyś usłyszał audycję Polskiego Radia w Katowicach i głos swojego znajomego Wilhelma Szewczyka (przedwojennego policjanta). Zadzwonił do niego prosząc, by ten przekazał wiadomość żonie, że żyje i jak tylko będzie mógł, to powróci do Świerklańca. Powrócił w 1946 roku. Dowiedział się wówczas, że kiedy do Piekar Śląskich wkroczyli Sowieci (w styczniu 1945 roku), to mieli zamiar rozstrzelać jego brata. Właściwie nie mieli ku temu żadnego powodu. Uratowała go jedynie stanowcza postawa jego matki, która zaczęła go bronić i krzyczeć na Sowietów. Aż dziw, że nie skończyło się to tragedią.
Sam Świerklaniec wyglądał tragicznie. Pałac był splądrowany przez Sowietów i "ludzi zza wody", a do tego częściowo spalony. To samo było z zamkiem na wyspie (tzw. Alte Schloss). Trudno było poznać miejsce, które nie tak dawno opuszczał. Jakby to nie był ten sam świat. Pan Hubert pamięta czyjąś opowieść, iż kiedy Sowieci atakowali obszar Piekar Śląskich, na dworze pojawiła się ogromna mgła. Z tej mgły okolica wyszła całkowicie zmieniona. Do starych Piekar i Świerklańca nie miało być już nigdy powrotu.
Tak zakończyły się wojenne losy Huberta Paruzela. Któż mógł podejrzewać, iż ten człowiek odegra tak znaczącą rolę w historii Piekar Śląskich? O tym wszystkim powiemy sobie w drugiej części artykułu.

Dariusz Pietrucha
Autor jest historykiem, w-ce dyrektorem Zespołu Szkół nr 2 im. Janusza Korczaka w Piekarach Śląskich

Źródło: http://www.radiopiekary.pl/glos/nm_paruzel_cz1.php